Sylwia Poradzisz, mikrobiolog, wraz z mężem Jakubem otworzyli już w Krakowie dwa punkty franczyzowe z frytkami belgijskimi i zachęcają do tego innych. Firma weszła właśnie w etap ekspansji terytorialnej i zamierza wyjść poza granice Małopolski, by podbić stolicę Polski i nie tylko. Jak to się stało, że weszliście Państwo w „frytkowy” biznes? Mieliście doświadczenie w branży gastronomicznej?
Sylwia Poradzisz, franczyzobiorca sieci „Frytki Belgijskie w Krakowie”:Nie, zupełnie. Ja jestem mikrobiologiem, pracuję w laboratorium, a mąż prowadzi firmę konsultingową i wcześniej przez myśl nam nie przeszło, że otworzymy lokal gastronomiczny, ba, nawet lokale, bo teraz już jesteśmy właścicielami dwóch punktów z „Frytkami Belgijskimi”. Mieliśmy wprawdzie uskładany kapitał i energię do działania, chcieliśmy w coś zainwestować, ale zupełnie nie mieliśmy pomysłu w co. „Frytki Belgijskie” to było jak olśnienie. Od dawna przewijały się w naszym życiu. Poznaliśmy właścicieli – Mateusza Szpaka i Łukasza Wilka i któregoś razu powiedzieli, że myślą o rozwinięciu interesu i zaczynają szukać franczyzobiorców. Popatrzyliśmy z mężem na siebie: dlaczego nie my?
Kiedy otworzyliście pierwszy punkt?
Umowę podpisaliśmy w ubiegłym roku w lutym. Oczywiście wcześniej kilka tygodni zastanawialiśmy się, analizowaliśmy, szacowaliśmy. Obserwowaliśmy też naszych przyszłych partnerów. Widzieliśmy do czego doszli w tak niedługim czasie. Jaką wagę przykładają do jakości (na tym nie ma oszczędności), na jakim poziomie jest obsługa klienta, że nie chodzi tylko o zysk, ale przede wszystkim o uczciwy produkt. Ludzie przychodzą do nich nie tylko na ulubione frytki, ale też fajnie spędzić czas. Oczywiście mieliśmy mnóstwo wątpliwości, baliśmy się, że nie damy rady, ale 1 kwietnia 2017 – w Prima Aprilis – otworzyliśmy nasze „Frytki Belgijskie w Krakowie”. I było wesoło.
Pani jako mikrobiolog z pewnością zwracała uwagę na każdy szczegół. Jak wygląda cały proces serwowania frytek belgijskich?
Jakość jest dla mnie niezwykle ważna, więc przyglądałam się procesom technologicznym bardzo dokładnie, pod lupę wzięłam każdy składnik i mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że te frytki są street foodem najlepszej jakości. Zgodnie z recepturą smażone są dwukrotnie, w różnych temperaturach. O żadnym starym tłuszczu nie ma mowy. Mieliśmy całe szkolenie o tym jak rozpoznać moment, w którym trzeba zmienić tłuszcz. Jednak sekretem tych frytek są sosy. Właściciele sieci potrafią wycofać dany sos na jakiś czas, ponieważ nie ma dostępnych wysokogatunkowych składników, z których się go wyrabia. Wszystkie sosy i majonez robione są według autorskiej receptury. Ja na przykład przepadam za andaluzyjskim, ale jest on dostępny tylko w sezonie na hiszpańską paprykę. Czasami, kiedy jedziemy w dalszą trasę próbujemy frytek w innych miejscach i moje córki często nie chcą ich jeść. Mówią, że do naszych się nie umywają. Nie ma chyba lepszej reklamy.
Były trudne momenty po otwarciu punktu?
Jasne, że tak. Poziom stresu w pierwszych tygodniach po otwarciu jest dość duży. Trzeba nauczyć się specyfiki gastronomii. Zadawaliśmy naszym opiekunom wiele razy te same pytania dotyczące zapatrzenia, logistyki, sprzętu itd. Nie byli zniecierpliwieni. Zawsze o każdej porze dnia, a nawet nocy dostawaliśmy wyczerpujące wyjaśnienia. Dzięki temu nie popełniliśmy wielu błędów jakie zdarzają się początkującym, nie płaciliśmy tzw. frycowego. Na przykład w kwestii sprzętu dostaliśmy konkretne wytyczne, gdzie i co kupić. Pracy było dużo, ale nie porzuciłam etatu, nie ucierpiała na tym rodzina. I gdybym po raz drugi miała podjąć decyzję o otwarciu własnego lokalu, to z dzisiejszą wiedzą zrobiłabym to ze 100-procentową pewnością. Odkrywam w sobie biznesową żyłkę.
Lokal od razu się przyjął? Pierwsze tygodnie zazwyczaj bywają decydujące.
Mateusz i Łukasz uprzedzili nas – i z perspektywy czasu wiem, że mieli rację – że pierwszy miesiąc jest zwykle dobry, bo działa efekt nowości. Najtrudniejsza dla street foodów jest zima. Ciemno, mróz, ludzie niechętnie wychodzą z domu. I rzeczywiście zima była słabsza, ale nie tragiczna. Przetrwaliśmy.
Kiedy zapadła decyzja o otwarciu drugiego punktu?
Po zimie właśnie! W lutym, kiedy już wiedzieliśmy, że minęły najgorsze miesiące, postanowiliśmy, że otwieramy drugi lokal. Obydwa mają zupełnie inną specyfikę. Pierwszy działa przy ul. Niemcewicza, poza centrum, w gastronomicznej pustce, obok jest tylko punkt z lodami. Został bardzo przychylnie przyjęty przez ludzi z osiedla. Drugi znajduje się w popularnym streetfood parku „Dworek” przy ul. Pawiej 30, gdzie funkcjonuje wiele fastfoodów. Otwarcie kolejnego punktu było już o wiele łatwiejsze. W zasadzie sieć zrobiła za nas prawie wszystko i tak jak obiecywała dostaliśmy klucz do urządzonego lokalu.
Porozmawiajmy jeszcze o pieniądzach? Jaki kapitał trzeba mieć, by otworzyć lokal z „Frytkami Belgijskimi”. I kiedy można liczyć na zwrot kosztów inwestycji?
Pierwszy punkt kosztował około 100 tys. zł. (w kwocie tej ujęte są już wszystkie wydatki). Drugi jest bardziej samoobsługowy, lepiej urządzony, był więc droższy – zainwestowaliśmy w niego ok. 130 tys. zł. Zatrudniamy siedem osób, co sporo kosztuje. Jednak nawet biorąc pod uwagę bieżące wydatki regularnie generujemy zyski, które już w najbliższych miesiącach powinny przynieść zwrot kosztów pierwszej inwestycji.
Jakieś rady dla początkujących?
Nie zapewnię, że wszystko będzie szło jak z płatka. Gwarantuję, że pracy będzie dużo, ale możecie liczyć na ogromne wsparcie franczyzodawcy. Z „Frytkami Belgijskimi” się uda. Jeśli więc ktoś ma energię i chęci, by otworzyć coś swojego, to nie ma się czego bać, tylko trzeba ruszać do przodu. Good luck.