Redakcja: Za dwa najważniejsze czynniki determinujące media i ich język uważa się konkurencję i konieczność sprostania oczekiwaniom odbiorcy…
Prof. dr hab. Walery Pisarek: – Odpowiedź można budować na gorąco na podstawie własnych stereotypowych wyobrażeń i zapamiętanych ilustracji, nagłówków albo przypadkowych fragmentów programów poszczególnych gazet, czasopism czy kanałów radiowo-telewizyjnych. Ale lepiej wziąć do ręki różne gazety, posłuchać różnych stacji radiowych, obejrzeć programy oferowane przez różne kanały telewizyjne, by samemu sprawdzić, jak naprawdę wyglądają nasze media. A mamy różne gazety, różne czasopisma, różne radia i telewizje. Wśród nich jest wiele takich, które rozpychają się łokciami, bo mają ambicję, by być najlepszym tytułem, tzn. mieć publiczność najliczniejszą i najbardziej interesującą dla reklamy.
Wystarczy przyjrzeć się np. wiadomości, w której media poinformowały o sukcesach naszej policji, czyli jak udało się pochwycić osoby podejrzane o dokonanie napadów na kantory. Gazeta, której zależy na dotarciu do odbiorcy masowego, a do tego rodzaju prasy należą gazety bulwarowe, podała na pierwszej stronie: „Zabójcy kantorowców ujęci, kilerzy w matni”. Dołączono też ilustrację, która przedstawiała jednego z aresztowanych zabójców. W świetle prawa prasowego przedstawienie informacji w ten sposób jest niedopuszczalne, bo nikt nie ma prawa twierdzić, że to jest zabójca, dopóki nie zostanie to potwierdzone wyrokiem sądu. Inna gazeta zamiast sensacyjnego artykułu dała tylko małą wzmiankę o tym, że policja ujęła podejrzanych. Nie zamieściła też tego na pierwszej stronie. Informacja została podana bez emocji, z dystansem. Przykład ten jest wzorem zachowania się odpowiedzialnego i obiektywnego dziennikarza. Ale w momencie, gdy gazecie zależy na większej publiczności, nawet za cenę procesu, zachowa się bardziej agresywnie.
Obie z przytoczonych przeze mnie gazet zachowują się racjonalnie, ale ich polityka jest różna. Są gazety, które muszą się rozpychać i krzyczeć, żeby ich nie zdominowała konkurencja. Najczęściej konkurują ze sobą w ten sposób tabloidy. Inaczej walczą o własne interesy pozostałe gazety, które opierają swoją pozycję na rynku nie tyle na sensacji, co na bogactwie informacji. Ale w trosce o atrakcyjność redaktorzy zapominają oddzielić je od opinii. Same fakty kryją się gdzieś pomiędzy wierszami w tekście. Natomiast tytuły i śródtytuły krzyczą przede wszystkim opiniami. Opiniami, które niekoniecznie wyrażane są przez przymiotniki czy przysłówki, ale też przez użycie wyrazów nacechowanych emocjonalnie i niosących w sobie ocenę razem ze znaczeniem podstawowym.
A radio i telewizja?
– Mechanizm jest podobny. Oczywiście w zależności od tego, jakiej stacji będziemy słuchać. Kanał II Polskiego Radia zachowujący się powściągliwie nie ma wielkiej publiczności. Natomiast dbający o liczbę słuchaczy Program I Polskiego Radia pretenduje do miana programu numer jeden. To powoduje jednak, że musi uatrakcyjniać własne programy m.in. ostrymi felietonami politycznymi i obyczajowymi, które raczej nie pojawiłyby się w „Dwójce”. W przypadku telewizji, mając na myśli trzy najostrzej konkurujące ze sobą stacje, można zauważyć, że pozwalają sobie na więcej, idą w zapasy jako zawodnicy mniej więcej tej samej wagi także pod względem kulturalnej misyjności. Zacząłem więc mówić nie tyle o języku, co o zawartości, ale ona się właśnie w języku przejawia. Zwykle obrazom dopiero słowo nadaje znaczenie.
Czasem konkurencja powoduje, że media manipulują słowem, kreują własną prawdę, by przyciągnąć odbiorcę…
– Nie lubię słowa manipulacja, ponieważ manipulacja podobnie jak wyraz nowomowa nie nadaje się do bezstronnego opisywania zjawisk językowych. Jeżeli mogę powiedzieć, że robimy bardzo dobrą reklamę, a nawet propagandę i mogę powiedzieć to publicznie, nie wstydząc się tego, to jednak nie powiem o sobie i swoich przyjaciołach, że ja manipuluję, że oni uprawiają manipulację. Wyraz, który jest tak emocjonalnie nacechowany, że nie sposób oderwać jego znaczenia rzeczowego od nacechowania dodatkowego, moim zdaniem nie bardzo się nadaje do naukowego opisu zjawiska. Manipulują zawsze nasi przeciwnicy, my nie manipulujemy. Tak samo nowomową posługują się inni, ale nie my. A w oczach drugiej strony jest zupełnie odwrotnie – to my manipulujemy, to my się posługujemy nowomową, a oni szlachetni i prostolinijni tylko tak, tak i nie, nie.
Inna rzecz, że słuchając dziś radia, oglądając dzisiejszą telewizję, czytając gazety, powinienem się czuć bardzo szczęśliwy, ponieważ w latach 60., 70., 80. ktokolwiek pisał o języku w mediach, zachęcał dziennikarzy, by porzucili kancelaryjną, sztywną polszczyznę i sięgnęli do mowy potocznej. I oto od początków lat 90. wlała się ta potoczna polszczyzna szerokim korytem do mediów, więc teraz odwrotnie mówię – dość, dość, już za dużo tej potoczności.
W prasie całego świata – polskiej, zagranicznej, komunistycznej, prawicowej czy jakiejkolwiek innej – pewne słowa muszą być używane częściej niż poza prasą, by była to w ogóle prasa. Takimi słowami są zwykle „kraj” i „rok”, ponieważ nie sposób obyć się bez wskazania czasu i miejsca, bez przeciwstawienia tego, co się dzieje u nas, temu co się dzieje za granicą. Pomijając wyrazy, które narzucała sama prasowość wypowiedzi, rzeczownikami najczęściej używanymi przed rokiem 80 były wyrazy „praca”, „problem”, „produkcja”, „przedstawiciel”, dzisiaj takimi wyrazami są „cena”, „firma”, „bank” i „rynek”. Nie są to pojęcia, które by się prosiły, żeby mówić o nich potocznie, ale chcąc mówić o nich skutecznie i trafić do ludzi, trzeba używać języka potocznego. {strona}
Chęć pozyskania odbiorcy masowego wymusiła na mediach użycie języka potocznego?
– Użycie mowy potocznej wymusiła konkurencja, która pojawiła się dopiero w latach 90. Wcześniej gazeta mogła być wydrukowana w takim nakładzie, jaką ilość papieru otrzymała i nic tu nie pomagało, że była wyprzedawana co do imentu. Pomijając oczywiste względy polityczne, jak limitowanie nakładu „Tygodnika Powszechnego”, mieliśmy w Krakowie trzy gazety – „Gazetę Krakowską”, „Dziennik Polski” i „Echo Krakowa”. Po „Echo Krakowa” ustawiały się kolejki przy kioskach ok. godz.13 lub 14, bo to była gazeta popołudniowa, teraz już nie ma tego rodzaju prasy w Polsce. „Echo” było chętnie czytywane, ale nie dało się zwiększyć jego nakładu i objętości, bo to mogłoby się źle odbić na gazecie, która była organem Komitetu Wojewódzkiego.
Czy język mediów jest odzwierciedleniem konkretnej rzeczywistości?
– Język każdego z nas, a zwłaszcza zasób słów, jakim dysponujemy, odzwierciedla nie tyle konkretną rzeczywistość, co taką, jaką ją widzimy. Korzystając zaś z posiadanego zasobu słów, tak w życiu prywatnym, jak i publicznym, przedstawiamy rzeczywistość taką, jaką – naszym zdaniem – powinni widzieć ci, do których mówimy czy piszemy. Tak się zachowuje każdy z nas z osobna, tak też się zachowuje każdy zespół redakcyjny. Każda gazeta jest zwierciadłem życia i rzeczywistości, ale zwierciadłem swoistym. Odbija bowiem życie i rzeczywistość takimi, jakimi zdaniem jej redaktorów powinni je widzieć czytelnicy. Stąd życie i rzeczywistość odbite w Gazecie Wyborczej i Gazecie Polskiej, w Naszym Dzienniku i w Trybunie to różne życia i rzeczywistości. A oczywiście nie sposób niczego przedstawić, odzwierciedlić inaczej niż odpowiednio dobierając słowa. I obrazy.
Jeżeli jesteśmy już przy odpowiednim dobieraniu słów, to proszę powiedzieć czy dzisiaj dziennikarz radiowy, telewizyjny lub prasowy może pozwolić sobie na większą swobodę słowa?
– Każdy – no, prawie każdy – dziennikarz w Polsce, Europie Zachodniej, w Rosji, w Chinach, w Afryce i w obu Amerykach, pół wieku temu i teraz przede wszystkim chce, by jego tekst został opublikowany jak najszybciej i został jak najbardziej wyeksponowany na łamach gazety lub czasopisma. Dlatego stara się pisać tak, by jego tekst spodobał się tym, którzy decydują o jego zamieszczeniu, a koledzy nie powiedzieli, że jest świnia. Z kolei redaktor kwalifikujący tekst do druku zawsze musiał i musi dbać o to, by drukowanym materiałem nie narazić się tym, którzy jego albo gazetę mogą skrzywdzić. Kiedyś były to instancje partyjne, różne dla różnych gazet. Redakcje musiały się liczyć z ich opinią. Dzisiaj z władzą polityczną nie tylko mało kto z dziennikarzy i redaktorów – z wyjątkiem mediów publicznych – się liczy, ale niemal każdy jeszcze jej krytykowaniem buduje sobie zaufanie społeczne.
W przeszłości selekcjonowano informacje, biorąc pod uwagę prawdopodobną reakcję na nią organu partii. Teraz (poza mediami publicznymi) nie ma takich nacisków, ale dziennikarz, pisząc tekst, i redaktor, kwalifikując go do druku, wprawdzie rzadko myśli o politycznym nachyleniu gazety, ale za to koncentruje uwagę na kryterium przyciągnięcia czytelników do danego tekstu, na czytelniczej atrakcyjności jego, a tym samym całej gazety. I stąd mamy w mediach więcej informacji o różnych niepomyślnych wydarzeniach, bo wiadomo, że ludzie znacznie bardziej interesują się tym, co się nie udało, niż tym, co pomyślne. Prasa, radio i telewizja w Polsce Ludowej przynosiły niemal same pomyślne wiadomości; tylko niektóre reportaże pokazywały rzeczywistość smutną, szarą i beznadziejną. Pytanie, jak to wygląda dzisiaj.
Spróbuje pan odpowiedzieć na to pytanie?
– Myślę, że dziennikarze mają dzisiaj pod pewnymi względami lepsze, pod innymi niewątpliwe trudniejsze życie. Trudniejsze przez niepewność istnienia samej gazety i przez większą konkurencyjność zabiegów o zainteresowanie czytelników. A ci się zawsze interesowali bardziej złym niż dobrym. Dlatego i dziennikarz zainteresowany jest dziś głównie tym, co się nie udało, nieszczęśliwymi zdarzeniami, zbrodniami, przestępstwami, skandalami, a więc też zbrodniarzami i ich ofiarami, bo ludzie interesują się nie tylko sprawcami nieszczęść, ale i skutkami ich działań. Taka tematyka wykreowała prasę masową w drugiej połowie XIX wieku, kiedy to w latach 60. francuski dziennik „Le Petit Journal” podwoił swój nakład, opisując zbrodnię niejakiego Tropmanna, który zamordował rodzinę z sześciorgiem dzieci. Odkrywanie zwłok kolejnej ofiary stopniowo zwiększało nakład gazety, aż się stała rekordzistą europejskim. W 1957 r. naszej „Polityce” nie szło najlepiej; była napiętnowana tym, że ją stworzono jako przeciwwagę dla „Po prostu”. Nie cieszyła się zaufaniem z racji swojej politycznej instrumentalności, aż zaczęła publikować pamiętniki Eichmanna, zbrodniarza hitlerowskiego i mordercy Żydów. Drukowanie tych pamiętników w odcinakach pozwoliło jej nie tylko odbić się od dna, ale też uzyskać poziom czytelnictwa, który zapewnił jej pozycję, jaką ma do dziś. I na takich materiałach gazety budują swoją rynkową atrakcyjność i przyszłość. Nie jest to niczym wyjątkowym ani w Polsce, ani na świecie.
Wydawcom i redaktorom prasy codziennej w Polsce jest dziś gorzej niż dawniej z powodu stanu jej kolportażu. Zmarnowana została przedwojenna tradycja prenumeraty prasy. Dzisiaj o każdy sprzedany numer gazety redakcja musi walczyć. Kiedyś walczyły w ten sposób jedynie gazety sprzedawane na ulicach. W Niemczech gazety o pewnej zakorzenionej już tradycji mają nieporównanie bardziej stabilną sytuację niż w Polsce. Zazwyczaj są to zresztą gazety, które nie mają konkurencji. W Niemczech podobnie jak w Stanach Zjednoczonych sytuacja zmierza do tego, a raczej niemal wszędzie osiągnęła już stan, by w jednej miejscowości była jedna gazeta. Zdaniem wielu badaczy jest bardzo korzystne nie tylko dla jej wydawców, gdyż gazeta taka nie musi walczyć z konkurencją i nie sili się ani na zamieszczanie nieistotnych, ale sensacyjnych wiadomości, ani wiadomości przemyślnie usensacyjnianych, ani na eksponowanie takich, które wcale nie zasługują na publikację, na co skazane są gazety walczące o każdego czytelnika.
Czego oczekuje czytelnik, sięgając po gazetę? Jakie są jego wymagania wobec prasy?
– Trzydzieści lat temu sformułowana została przez medioznawców amerykańsko-brytyjskich teoria, że ludzie sięgają po gazetę w dwóch celach: po to, by wykorzystać w praktyce to, czego się stamtąd dowiedzą albo żeby wynagrodzić sobie wysiłek czytania, słuchania lub oglądania. Chodzi o przyjemność, jaką mają z obcowania z gazetą lub z programem radiowym czy telewizyjnym. Jest to teoria użyteczności i gratyfikacji/wynagrodzenia. Prasa ma być pożyteczna i atrakcyjna dla wszystkich – polityka, nauczyciela, gospodyni domowej, przedsiębiorcy, urzędnika, dziadka i wnuczka. Natomiast wybór gazety lub czasopisma zależy od potrzeb czytelników i ich upodobań. „Rzeczpospolita” czy „Polityka” mają dostarczać wiarygodnych informacji i kompetentnych opinii. Natomiast raczej czystą przyjemność i rozrywkę oferują gazety o lżejszym profilu, tabloidy, jak „Fakt” czy jej starszy brat „Bild” w Niemczech. Jego wydawca chlubił się zawsze, że jest to prasa dla wszystkich, bo czytał ją zarówno kanclerz, jak i jego kucharka. Gazeta taka zaspokaja potrzebę znajomości sensacji dnia, bawiąc, dostarczała swoistej rozrywki, ale pod względem użyteczności ustępuje poważniejszym tytułom.
Prasę zatem dzielimy na tę, która jest użyteczna, dostarcza rzetelnej informacji i taką, która daje rozrywkę?
– Tak, tylko, że nie ma takiej gazety, która byłaby wyłącznie pożyteczna i takiej, która dawałaby tylko rozrywkę. Użyteczność rozumiemy bardzo szeroko. Jeżeli przeglądamy zbiór z dowcipami czy kącik z humorem, to nie tylko dlatego, że nam to sprawia przyjemność, ale dlatego, że zapewne, jeśli zapamiętamy przeczytany dowcip, to będziemy go chcieli użyć w towarzystwie, i w ten sposób początkowa przyjemność owocuje praktyczną użytecznością. Polityk musi wiedzieć, kto został zlustrowany, a kto dopiero będzie. Niektóre wiadomości o lustracji mogą mu sprawić przyjemność, zwłaszcza jeżeli chodzi o przeciwnika, ale każda jest też pożyteczna. Trzeba znać oczekiwania i wiedzieć jak się zachować, gdy temat zostanie poruszony. Przyjemność z pożytkiem często jest ściśle splątana, co z różnym skutkiem wykorzystują to gazety.
Różnica polega więc na proporcjach nasilenia jednej lub drugiej…
– Tak jak w życiu. Jest dobro i zło, a te składniki zawsze się mieszają.
Uatrakcyjnianie przekazu poprzez dosadność sformułowań, używanie wulgaryzmów, potoczność, bardzo się nasiliły w dzisiejszych mediach i właściwie nikogo już nie dziwią.
– Zmienia się nasza wrażliwość. Kiedyś zresztą prasa była powściągliwsza w używaniu wulgaryzmów, a nawet słownictwa potocznego. Ale gdy sięgamy do gazet z okresu II RP, odkrywamy, że były one nie mniej agresywne niż współczesne, bo pojawiały się różne epitety pod adresem ludzi dzisiaj uważanych za postaci pozytywne, bohaterskie, nawet świetlane, niekiedy postaci z narodowego panteonu. A to właśnie pod ich adresem używano wielu wyrazów dosadnych, zabarwionych pejoratywnie. Pisze o nich Irena Kamińska-Szmaj w swojej książce pt. „Judzi, zohydza, ze czci odziera. Język propagandy politycznej w prasie l. 1919-23”. Żeby się ustrzec zarzutu gołosłowności, wypada powtórzyć za nią choć kilka przykładów: Gabriel Narutowicz to protegowany żydowskiej finansjery; kapelan nożowniczego nacjonalizmu, partyjny furiat i zwariowany fanatyk reakcji to ks. Lutosławski; poseł wstecznictwa to Świętochowski itp. „Często określano się niezbyt wyszukanymi epitetami w rodzaju matoł, bałwan, szuja, łotr”. Także o swoich konkurentkach wyrażały się gazety, nie szczędząc mocnych słów: szmaty, piśmidła, świstki.
A więc mocny język, wyzwiska goszczą w prasie od zawsze, agresywność słownictwa nie pojawiła się w niej dopiero dzisiaj. To w okresie, którym się zajmowała Irena Kamińska-Szmaj, Makuszyński pisał, że „ścierką dziś śmierdzi polska mowa śliczna”, więc to wszystko było, co nie znaczy, że tak być powinno. Nadużywanie słownictwa tolerowanego w mowie potocznej razi wielu czytelników, ale często dają się mu uwieść. Słowa te są używane nie dlatego, że dziennikarze je lubią, a dlatego, że są przekonani, iż tego oczekują czytelnicy, że właśnie to kupią. To, że dostajemy taką prasę, z takim językiem, to zawdzięczamy samym sobie. Wolna prasa jest taka, jakiej chcą czytelnicy. Wolne media – przynajmniej pod względem formy – są takie, jakich chcą odbiorcy.
Czy tekst bez dosadnego słownictwa, gier słownych, mniej udramatyzowany – jest mniej atrakcyjny?
– Z całą pewnością tak. Mając dwie gazety, które drukują teksty na ten sam temat, a w jednej użyto by mocniejszego słownictwa, oceniającego, a w drugiej pojawiłby się tekst stonowany i obiektywny, to z całą pewnością komunikat, w którym sugestywne mocne słowa zastępują siłę faktów i danych przyciągnie większą liczbę czytelników. Nagłówek „ŚMIERĆ Z NUDÓW groziła ofiarom mówcy” zachęci do lektury tekstu skuteczniej niż nagłówek „TRZYGODZINNE PRZEMÓWIENIE”. Na pewno nie wszyscy sięgną po gazetę z nagłówkami typu pierwszego, ale wybierze ją większość potencjalnych czytelników. Odpowiedzialna i ambitna gazeta powinna być powściągliwa, a jeśli nie jest, warto wytykać palcami niekorzystne zjawiska, by ludzie wiedzieli, że tabloid naigrywa się z nich, że ich uwodzi swoim błaznowaniem. Chciałoby się nawet użyć słowa manipuluje, ale nie zrobię tego, bo już je wcześniej wykluczyłem.
To może bliższe będzie słowo perswazja, które nie ma wyraźnych negatywnych konotacji..
– Tak, perswazja jest słowem względnie neutralnym, bo może być zarówno uczciwa, jak i nieuczciwa..
Spotęgowanie wyrazistości języka powoduje pojawienie się w prasie kiczu językowego?
– Kicz to słowo wieloznaczne, bo zwłaszcza dzisiaj wobec modnej ponowoczesności – można powiedzieć, że kicz jest tylko swoistą konwencją sztuki, często świadomie stosowaną przez twórcę. Andy Warhol ma legiony naśladowców. Pamiętam felietony, dla celów humorystycznych zbudowane w całości z wytartych, pseudopoetyckich właśnie kiczowych frazeologizmów. Dla mnie bowiem kwintesencją kiczu w języku są zużyte a pretensjonalne przenośnie; to, co ma ambicje, by być sztuką, a nią nie jest. Kiczem nie są rzeczy użytkowe. Kiczem staje się coś, co udaje sztukę, udaje coś innego niż to, czym jest. Każda metafora, która nie jest świeża, nie została stworzona przez mówiącego właśnie teraz i na użytek konkretnego tekstu, jest wytarta. Wszystkie niby dowcipne słowa, wyrażenia – są kiczowate. Pilch napisał w jednym ze swoich felietonów, że ma wielką pretensję do Rady Języka Polskiego, że nie napiętnowała wyrazów brzydkich, wyrazów nacechowanych takim niby dowcipnym polotem, jak kawusia, urokliwy, aż do bólu, bryka, paputki, impuls wzrostu, ja dorzucam jeszcze kapelutek, a także zjadliwy, dolce, merc itp.
Prasa zaczęła się posługiwać językiem potocznym, bo jest bardziej obrazowy?
– Tak, jest tej potoczności coraz więcej. Jeżeli po „Superexpressie” i „Fakcie” pojawi się trzecia bulwarówka, to przeniesiemy się o jedno piętro wyżej, jeśli chodzi o sensacyjność, a także wulgarność.
Jest zatem granica, która będzie oznaczała koniec języka prasowego, moment gdy wszystko co wydrukujemy – będzie mogło być nazwane prasą?
– Moim zdaniem nie ma języka prasowego ani języka prasy. Język prasowy czy język prasy to język nacechowany prasowością, to żargon dziennikarski, który należy tępić, oduczyć go dziennikarzy, by nie naśladowali złej manierycznej dziennikarszczyzny. Prawdę mówiąc, nie było jeszcze prasy, a już był ów „język prasowy” w ulotnych, jeszcze pisanych pierwocinach prasy, z usensacyjnianym słownictwem. Pomimo to moim zdaniem nie można mówić o języku prasy czy mediów, ale raczej o języku w prasie i mediach. Obejmuje on różne odmiany języka. W obrębie jednej gazety, a nawet kolumny, występują, a przynajmniej mogą wystąpić różne odmiany języka, właściwe choćby różnym gatunkom wypowiedzi. Prawie każda gazeta ma swój język, który pozwala ją rozpoznać wśród innych. Język jest często dostosowany do poziomu odbiorcy, do którego gazeta chce trafić. Dbając o to, by nie odstraszyć czytelnika, redakcja nie chce pokazywać mu tekstów zbyt trudnych, zbyt skomplikowanych, by czytelnik nie poczuł się urażony, że nie może czegoś zrozumieć.
Komunikatywność jest najważniejszym czynnikiem…
– Tak, odkąd prasa stała się masowa, a przestała być elitarna. Czytelnik musi czuć, że przekaz jest kierowany do niego.
Język w prasie zmienia się. Jakie tendencje są niekorzystne?
– To, że za dużo informacji w gazetach ma wymiar negatywny, za dużo pisze się o rzeczach złych. Przesadne eksponowanie zainteresowania przestępczością, nadużyciami i korupcją nie jest korzystne także dla języka. Świat nie jest taki zły, jakim go opisują media masowe. A pod ich wpływem nie tylko zaczynamy podejrzewać wszystkich o złe zamiary, nie tylko zaczynamy się bać wyolbrzymionych przez media niebezpieczeństw, ale także dostosowujemy nasz język do myślenia, mówienia i pisania o tym, co jest niedobre i nieszczęśliwe.
A dążenie do skrótowości informacji nie jest złe?
– Nie, jeżeli nie jest powszechne. Przypomnijmy banalną prawdę – nie ma takiego tekstu dziennikarskiego, który by skrócony o połowę, nie stał się lepszy. Teksty krótkie są bardzo cenione, jeżeli są konkretne i rzeczowe, co się osiąga często za cenę jakiegoś uproszczenia. A wiadomo, że można dojść do takiego uproszczenia, za którym nie stoi nic i wtedy nie ma informacji. Maksymalne uproszczenie i maksymalny skrót to czysta kartka papieru.
Jednym z największych odkryć dziennikarskiej retoryki jest zasada odwróconej piramidy w komponowaniu relacji prasowej. Jak wiadomo, polega ona na tym, że pierwsze zdanie i pierwszy akapit przynoszą kwintesencję całego tekstu, następne akapity uzupełniają treść pierwszego coraz mniej istotnymi szczegółami. Dobrze opanowana i sprawnie stosowana ta zasada pozwala zaspokoić potrzeby czytelników w różnym stopniu zainteresowanych danym tekstem.
Tabloidy krzyczą głównie krótkimi informacjami, groźnymi tytułami i sensacyjnymi zdjęciami. A najłatwiej mąci się ludziom w głowie obrazami, bo bez komentarza albo z komentarzem niestosownym prowadzą odbiorcę na manowce. Słowa są bardziej jednoznaczne niż obrazy. Obrazy nabierają znaczenia, gdy się je podpisze.
Coraz popularniejsze staje się dziennikarstwo obywatelskie, zwykli ludzie, uważni obserwatorzy stają się dziennikarzami i operują słownictwem potocznym, które znają z podwórka. Czy to dobre zjawisko?
– Moim zdaniem, i tak, i nie. Dopuszczenie ludzi do głosu, do mediów zawsze było lubiane przez samych odbiorców, spotykało się i spotyka z ich sympatią, choć oczywiście nie zastąpi prawdziwego profesjonalnego dziennikarstwa. Swoistą formą dziennikarstwa obywatelskiego w PRL-u był ruch korespondentów robotniczych, a potem także listy, setki i tysiące listów, które przychodziły do redakcji z prośbą o interwencje w różnych sprawach. Zjawisko partycypacji obywatelskiej w redagowaniu gazety jest dość stare.
Nie tylko listy, bo interweniowano też telefonicznie…
– Naturalnie. Dzisiaj mówimy o mediach obywatelskich, radiu i telewizji obywatelskiej. Jakieś 30-40 lat temu, gdy pojawiły się kamery wideo, powstał w Anglii ruch telewizyjnego dziennikarstwa obywatelskiego. Prognozowano, że taki rodzaj dziennikarstwa tak się rozpowszechni, że większość programu telewizyjnego wypełni produkcja obywatelska. Czas pokazał, że to się nie udało, nie sprawdziło na tak dużą skalę. Profesjonalny dziennikarz jest niezbędny. Ale sama idea dziennikarstwa obywatelskiego jest ze wszech miar pozytywna. Choćby jako ostrzeżenie dla dziennikarzy, redakcji i wydawców, gdyby zapomnieli o oczekiwaniach, potrzebach, zainteresowaniach i problemach swojej publiczności. Bliskie takiemu dziennikarstwu obywatelskiemu są przecież niektóre sublokalne gazety, które chętnie biorę do ręki, gdy tylko mam taką okazję. Zjawisko więc pozytywne, pożyteczne, ale moim zdaniem nie zagraża profesjonalnemu dziennikarstwu, a tym bardziej go nie zastąpi. Powiedziano kiedyś, że „dziennikarzem trzeba się urodzić” i odpowiedział na to Pulitzer, że „urodzić to można się tylko głupcem”. Gdy się chce coś dobrze robić, to trzeba zainwestować w siebie. Naturalnie z takich obywatelskich dziennikarzy mogą wyrosnąć fachowcy wielkiej klasy, ale nie bez dużego nakładu pracy nad własnym warsztatem.